Jak nie zostałem warszawiakiem. Z listów do przyjaciół. I znajomych

Tak, tak Kolego! O mały włos.... no może nie taki mały...  a zostałby warszawiakiem...
Było tak: Okna naszego akademika wychodziły na Uniwersytecką a kreślarni na Mochnackiego.
U zbiegu tych dwu ulic stała solidna przedwojenna kamienica a w niej mieszkała solidna warszawska Rodzina: Mama z dwiema ładnymi córkami i dzielnym synem.

Tatę wojenny los zabrał.
Jedna z owych dziewcząt zwała się - Beatka.

Oczywiste, iż trzeba byłoby być potworem, aby - spoglądając co jakiś czas w okno - nie dostrzec uroczej warszawianki.
W oknie po drugiej stronie ulicy...
Ja dostrzegłem...  

Z owego dostrzeżenia - po jakimś czasie - nastąpiło bliższe....dostrzeżenie... na a w końcu spotkanie u bramy...

Od bramy do pobliskiego skwerku nie było daleko, zatem spacerkiem doszliśmy tam i z powrotem i .... i tak to się zaczęło.

Dla jasności-to było niemal całkiem platoniczne uczucie.

Zresztą w owych czasach panowały jednak nieco inne obyczaje... Zazwyczaj :-)

I może wszystko miałoby inne zakończenie, gdyby nie to, iż moje stypendiu fundowane wzywało - co prawda również nad Wisłę, ale jednak nad wcześniejszą-do Puław.

A Beatka była - jak się rzekło - z dziada, pradziada warszawianką, więc...

Więc wierzę, iż znalazła dobry los - wraz z Bratem  i Siostrą w swoich stołecznych miejscach.

A ten, któremu oddała serce został wielce wyróżniony!


Ale - dla jasności - Łódż to miasto najlepszych  dziewczyn! Wiem coś o tym!

W końcu moja Pani jest Łodzianką :-)